Inteligencja, słowniki i Nagrody Naukowe „Polityki”

admineiro

Być może zmyliła mnie atmosfera schyłkowych przemian lata. Mój pies coraz niechętniej zaglądający na balkon, zakradający się tu i ówdzie ziąb, wpadające w złoto i bombardujące kasztanami okoliczności przyrody, dobiegające kresu w moich słuchawkach audiobooki trylogii wałbrzyskiej Joanny Bator (ostatnia książka, przesłuchiwana znowu po 10 latach, kiedy dostała nagrodę Nike, okazała się najbardziej problematyczna i mam nadzieję gdzieś szerzej o niej pokrytykować). Przez Polskę przetaczały się cumulusy passusów Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. Postępy września przypominały o dopięciu kursowych sylabusów i o tym, że pierwszy sezon podkastu Transmisje Krytyczne, przy którym jak mróweczki pracowaliśmy większość lata, dobiega końca.

TYMCZASEM. W ten skrótowo zarysowany świat wdarła się wiadomość, która czyni wszelkie akademickie obowiązki i dopusty całkiem znośnymi: Kapituła Nagród Naukowych „Polityki” nominowała mnie do finału. Sprawdzałem wielokrotnie, czy to prawda (najwyraźniej tak), w końcu kupiłem wersję papierową tygodnika (co samo w sobie jest czynem odświętnym, bo kiedy tylko mogę, papier zastępuję elektronicznymi utrwalaczami tekstu) i chociaż zasypiałem, a później budziłem się od tamtego czasu już kilka razy, moje nazwisko z tej listy nie znika. Zatem cieszę się, dziękuję za uważne przyjrzenie się mojej dotychczasowej pracy naukowej, celebruję i zapraszam do cieszenia się razem ze mną.   Tutaj można przeczytać ogłoszenie finału w całości i serdecznie do tego zachęcam, bo znajdziecie tam wiele tęgich naukowych głów, a za każdą z nich kryje się przeciekawy projekt badawczy.

Te tęgie naukowe głowy Karol Jałochowski w tekście towarzyszącym ogłoszeniu postanowił przedstawić jako „Młodą polską inteligencję”, co zatrzymało mnie na dłuższą chwilę. „Młoda” – tego słowa nie będę zbytnio analizował (bo mogłoby to wypaść na moją niekorzyść), chętnie zatrzymam ten komplement, do tego poświadczony na papierze. Więcej moich wątpliwości budzi zawsze słowo „inteligencja”, któremu jakoś nie mogę zaufać.

Wiadomo, może być rozumiane wielorako i określa zarówno pewną zdolność (w dodatku obdarzaną w literaturze popularnonaukowej i poradnikowej licznymi kwalifikatorami zależnie od jej zakresu, np. „inteligencja emocjonalna”), jak i „ogół ludzi wykształconych i wykonujących zawodowo pracę umysłową”, co podaje współczesny Słownik Języka Polskiego PWN, na tych dwóch znaczeniach kończąc swoje wyliczenie. To rozwiązanie nie jest takie znowu niewinne, ponieważ pomija całkiem solidny kawałek historii oraz kulturowej świadomości. Nie da się z niego odczytać , że przez długi czas trwała (a czytając niektóre felietony Poważnych Głów, przekonuję się, że wciąż trwa) grupa ludzi, która określała się tym mianem nie ze względu na rodzaj wykonywanej pracy (zauważmy: to oznaczałoby, że inteligentem się „bywa”, a nie „jest”, jak w sformułowaniu „[on] jest z inteligencji”), tylko pewien szczególny kapitał symboliczny i etos – w swoim mniemaniu często wyjątkowy, chwalebny, mający szczególną historyczną rolę oraz dający przewagę moralną nad innymi. To mimo wszystko ważne rozróżnienie, ponieważ bez niego trudno zrozumieć, dlaczego np. niektóre nurty literatury XX wieku tak sobie upodobały krytykę figury inteligenta, najczęściej jeszcze mieszczanina, wraz z jego rysem poczucia społecznej i moralnej wyższości, z domieszką oderwania od rzeczywistości. Przekonał się o tym każdy, kto spotkał się np. z Weselem, gdzie inteligenckość z towarzyszącą jej dekadencją została  szczegółowo przez Wyspiańskiego opracowana w dramatycznej formie. W odróżnieniu od Słownika Języka Polskiego PWN, na te napięcia naprowadza polska Wikipedia, która uwzględnia wątek klasowy, objaśniając, że inteligencja jako formacja historyczna inteligencja wywodziła się głównie z ubożejącej szlachty i mieszczaństwa (przy okazji można tam znaleźć istotne słownikowe rozróżnienie między „inteligentem” a „intelektualistą”).

Z literackich przykładów, oprócz Wesela, dość wspomnieć rodzinę Młodziaków z Ferdydurke Gombrowicza, w której Wiktor-ojciec zostaje określony jako „typowy inteligent-chamuś z gębą (…) kretynicznie krotochwilną, obmierzle sprośną i plugawo zbaraniałą”. To często wytykane inteligentom „zbaranienie”, niezaangażowanie i sytą obojętność można dostrzec w postaciach z tekstu prawie pół wieku późniejszego, Garden Party Stanisława Barańczaka, gdzie mowa jest z kolei o transatlantyckiej wersji zjawiska (warto zwrócić uwagę m.in. na wątek „szkolny” – niechęć do powszechnej edukacji jest jedną z cech charakterystycznych elitarnie nastawionej inteligencji):

Garden party
„Pomarańcza, jak widzę, z Malty – wyśmienita!”
Norwid

„Przepraszam, nie dosłyszałam nazwiska? …Banaczek? …
Czy to czeskie nazwisko? A, polskie! To znaczy,
pan z Polski? jakże miło. Państwo przyjechali
całą rodziną? dawno?”, „No nie, wybacz, Sally,
zamęczasz pytaniami, a trzeba, po pierwsze,
zaprowadzić do stołu – proszę, tu krakersy,
potato chips, sałatka – pan sobie naleje
sam, prawda? Witaj Henry –”, „I co też się dzieje
ostatnio w Polsce? Co porabia Wa…, no, ten z wąsami,
zna go pan osobiście? Nie? Widzę czasami
w dzienniku demonstracje – choć czy można wierzyć
tej naszej telewizji, koszmar, prawda? jeży
się włos od wszystkich tych reklam – cenzury –
Europejczycy słusznie twierdzą, że kultury
nam brakuje–”, „Cześć, jestem Sam. Mówi mi Billy,
że pan z Polski – znam Polskę, widziałem dwa filmy
z Papieżem – ten wasz Papież nic nie wie o świecie,
straszny konserwatysta -”, „A jak pańskie dzieci?
Mówią już po angielsku? Czy chodzą do dobrej
szkoły?”, „Te szkoły publiczne to problem
numer jeden, niestety –”, „Nie zgadzam się, Sammy,
szkoły są lepsze, jeśli rodzice, my sami,
dbamy o to –”, „Tak, ale budżet federalny –”,
„Hej, wy tam, skończcie wreszcie, co to za fatalny
obyczaj – dyskutować przy winie, zakąsce
na poważne tematy –”, „Więc? co słychać w Polsce?”

(S. Barańczak, Atlantyda i inne wiersze z lat 1981–1985, Warszawa 2021, s. 27)

Przywołany przez Barańczaka w motcie Norwid notował: „Inteligencja polska nic nie robi – – -” – choć w tym przypadku nie była to krytyka formacji jako takiej, ale raczej pełna pretensji uwaga, że nie robi tego, co powinna robić i do czego posiada potencjał. To, że robi „za dużo”, czy raczej nie tak, jak trzeba, krytykował z kolei Miłosz w Zniewolonym umyśle. Etc., etc. – historia wadzenia się polskiej kultury z inteligencją jest długa i szeroka.

Współczesny słownik postanowił więc podawać w miarę neutralne znaczenie, które samo w sobie jako docelowe nawet mi się podoba – ponieważ odwołuje się wyłącznie do rodzaju wykonywanej pracy. Warto byłoby do niego jednak dodać kolejne, zawierające szerszy kontekst historyczny i kulturowy, po który musimy nieco głębiej zanurzyć się w krainę dykcjonarzy. Więcej ze społecznych napięć towarzyszących „inteligencji” dostrzec można w Słowniku Języka Polskiego pod red. W. Doroszewskiego z 1969 roku. W drugim, socjologicznym znaczeniu jest w nim opisana jako „warstwa społeczna obejmująca ludzi wykształconych, pracujących umysłowo, pochodzących z różnych klas społecznych”. Przyjrzyjmy się bliżej różnicom. Przede wszystkim nie mamy już „ogółu ludzi”, ale „warstwę”. „Pracy umysłowej” towarzyszy tutaj inny warunek przynależności, czyli „wykształcenie” (które można za Bourdieu rozumieć jako część habitusu – coś przynoszącego nie tylko kapitał kulturowy, ale również symboliczny, który określa pozycję społeczną i miejsce w moralnej hierarchii). Pojawia się także wątek klasowy, mający swoje drugie dno polityczne: chodzi o podkreślenie „różnorodności” klas społecznych, których członkowie wchodzą w skład inteligencji. Dominujący kulturowo związek „inteligenckości” i „mieszczańskości” zostaje tutaj w ramach słownikowej definicji rozerwany, zgodnie z ogólną linią przekształceń klasowych PRL. W tym stosunkowo inkluzywnym akcie słownik Doroszewskiego obszedł się z inteligentem na pewno łaskawiej niż jeszcze w 1947 roku zrobił to Konstanty Ildefons Gałczyński w znanej bezlitosnej satyrze, z której jednoznacznie wynika, że w nowym społeczeństwie dla inteligentów nie ma miejsca („I to była ostatnia piosenka,
którą wiek XX zaśpiewał mu.”).

Bardzo etosową i „inteligencką” w zestawieniu współczesnych definicji znalazłem natomiast w książce Polszczyzna mówiona inteligencji Haliny Kurek z 2008 r. (książka dostępna w całości tutaj). Co ciekawe, motto publikacji pochodzi właśnie ze wspomnianego wiersza Gałczyńskiego Śmierć inteligenta. W podrozdziale „Pojęcie «inteligencja» — rozumienie i definicja terminu” zostaje tam przedstawiony bardzo uładzony (to znaczy pomijający napięcia klasowe i społeczne) obraz omawianej formacji, przygotowujący grunt pod uznanie jej za depozytariuszkę językowej normy literackiej:

„Z językoznawczego punktu widzenia mianem inteligencji określa się tę klasę – warstwę społeczną, która stoi na straży i stale rozwija, w mowie i piśmie, polski język literacki, a więc ponaddialektalną odmianę polszczyzny, podstawowy składnik świadomości i identyfikacji narodowej Polaków”.

Warto podkreślić ten moment, ponieważ zrównuje się w nim polszczyznę „ponaddialektalną” z „podstawowym składnikiem świadomości” wszystkich Polaków – co moim zdaniem jest już bardzo spłaszczającym przestrzeń kulturową uroszczeniem, a na pewno spychającym na bok wiele pytań o zróżnicowanie naszego społeczeństwa.

Na koniec tekstu pojawia się jednak jeszcze bardziej charakterystyczny, klasowy moment. Autorka rozróżnia dwa rodzaje inteligencji jako klasy/warstwy: „starą” (mogącą legitymować się rodowodem w inteligencji) i „nową (…) której korzenie tkwią w środowisku nieinteligenckim (miejskim – najczęściej małomiasteczkowym – lub wiejskim) i której przynależność do warstwy inteligenckiej powiązana jest z uzyskaniem dyplomu wyższej uczelni, a więc z awansem społecznym”. Nie jest to jednak rozróżnienie czysto techniczne. Najpierw jako główna cecha charakterystyczna zostaje przypisana tej drugiej formacji niepewność swojego miejsca w nowej rzeczywistości. To co najmniej problematyczne, jednak nie ze względu na to, że takie zjawisko zostaje zauważone (socjologicznie zdawał z niego sprawę choćby Pierre Bourdieu, literacko np. Didier Eribon), ale że cała grupa osób awansujących społecznie, pochodzących z tak wielu już dekad, zostaje zdefiniowana przez brak (tymczasem jak złożony jest fenomen awansu społecznego udowadnia choćby tekst Macieja Jakubowiaka W górę, do przodu, a potem znowu w dół). 

Jak za chwilę się okaże, ten wyeksponowany brak posiada swoją antytezę. Najbardziej znaczący ze względu na mit inteligenckości wydaje mi się akapit ostatni:

W zbiorowości wielkomiejskiej takim trwałym wzorcem reprezentującym określone tradycje oraz nawyki kulturowe, cieszącym się dużym prestiżem społecznym i mającym poczucie własnej odrębności jest tzw. stara inteligencja miejska, czyli inteligencja pochodzenia inteligenckiego. „[…] Grupa ta reprezentuje [także – H.K.] społeczny wzorzec poprawności językowej […], który, przekazywany na zasadzie tradycji wyniesionej z domu rodzinnego […] jest wynikiem naturalnego rozwoju […] i powinien być podstawą normy języka literackiego” (Madejowa 1987, 36).

„Starą” inteligencję tekst definiuje już nie poprzez to, czego nie ma, ale jak najbardziej przez to, co posiada – kapitał symboliczny, prestiż, poczucie odrębności etc. W ręce tej „starej” klasy złożony też zostaje przywilej i powinność reprezentowania „społecznego wzorca poprawności językowej” przyrównanego do „języka literackiego”, a procedurą transferu tego kapitału jest „wynoszenie go z domu rodzinnego” (zauważmy – nie ze szkoły, która oznaczałaby przynajmniej w zamyśle egalitarną formę wykształcenia).

Na szczęście to nieprawda – ani teza o reprezentacji przez „starą inteligencję” wzorca poprawności językowej, ani jej „wynoszenie z domu rodzinnego” (bo stara wielkomiejska inteligencja bywa z reguły całkiem zamożna, a więc ma dostęp do przeróżnych technik zdobywania kapitału kulturowego i symbolicznego – chociaż ten wątek materialny w tekście w ogóle się nie pojawia), czy też zrównanie normy wykształconej przez tę formację z normą literacką. W końcu literatura jest w stanie powiedzieć więcej i na o wiele więcej sposobów niż dopuszczałaby tradycja rodem z wielkomiejskich inteligenckich domów – o tym nie trzeba chyba przekonywać nikogo, kto śledzi losy polskiego pisarstwa. Co więcej, to właśnie podtrzymywanie tego rodzaju normatywnych schematów przyczynia się do uszczelniania podziałów klasowych, o czym mówi świetny tekst Piotra P. Płucienniczaka „Książki i klasy: jak język odtwarza nierówności”, dostępny w całości tutaj. Można w nim przeczytać m.in.:

Struktura użytkowania języka odpowiada strukturze podziału ważnych dóbr, podziały społeczne nakładają się i wzmacniają przez różnice w używanych socjolektach: „w habitusie językowym wyraża się całość habitusu klasowego, którego habitus językowy jest tylko jednym z wymiarów”. Ujmując to prościej: „powiedz mi cokolwiek, a powiem ci, skąd jesteś” (a mówiąc to, ujawnię przy okazji, skąd ja jestem). Według Bourdieu habitus językowy, czyli ucieleśniony sposób posługiwania się językiem (wymowa, intonacja, akcent i tak dalej), określa miejsce jednostki w strukturze społecznej podobnie jak jej płeć, zawód, miejsce zamieszkania i podobne cechy.

A być może przemawia przeze mnie zazdrość, ponieważ jako dziecko zgoła nieinteligenckich rodziców (oboje z powodzeniem pracują na co dzień przy samochodach, bytach fascynujących, ale zgoła nie inteligibilnych) nie jestem z pewnością częścią „starej”, a więc szacowniejszej i predestynowanej do rozwijania kultury języka polskiego formacji?

Na szczęście w formularzu zgłoszeniowym Nagród Naukowych „Polityki” nikt nie o to nie pytał – ważny za to był mój dorobek naukowy i efekty pracy. A skoro mit staromieszczańskiej inteligenckości dalej nawiedza nasz dyskurs, mam nadzieję, że Karol Jałochowski nie poczyta mi wspomnianej wcześniej nieufności wobec użytego w tytule słowa za nieuprzejmość. Wolę określać się jako „pracownik naukowy” lub nawet w duchu bardziej papierologicznym „pracownik badawczo-dydaktyczny” – i to w zupełności mi wystarczy. Określenie wprost poprzez  rodzaj wykonywanej pracy pozwala mi również na łatwiejsze odniesienie rezultatów, nagród i osiągnięć nie do jakiejś wewnętrznej właściwości, ale do warunków tejże pracy (bo to w tym polu wspólnego działania i zależności wszystko się rozgrywa). I jeśli mogę sobie czegoś życzyć, to na pewno tego, żeby wszelkim wyróżnieniom naukowym towarzyszyła przekładająca się na decyzje polityczne refleksja nad tym, w jakich warunkach kształcą, rozwijają się i pracują młodzi polscy naukowcy i naukowczynie, np. by przechodzenie przez kolejne etapy zatrudnienia na uniwersytecie nie przypominało gry na coin pusherach (nazywanych też „złotówkarkami)”, w której szybko okazuje się, kto, ile i jakie monety nosi w kieszeni –  co pokazał szeroko i przekonująco wspomniany już Maciej Jakubowiak (chociaż nie zgadzam się np. z jego tezą, że humanistyka nie jest nauką, oraz że na akademii „nie można pisać pięknie”). Powszechna zmiana tych warunków na lepsze jest potrzebna natychmiast, na już, a nawet na wczoraj.

Aha, a jeśli przyjęliście pierwszy akapit o spokojnym przechodzeniu lata w jesień i nicniedzianiusię bez zastrzeżeń, to oczywiście zrobiłem Was w jajo. Za wschodnią granicą trwa agresja Rosji na Ukrainę, na granicy rozgrywa się dramat migrantów, ludzie w Polsce, w tym osoby studiujące, borykają się z absurdalnymi cenami mieszkań (co uniemożliwia wielu naukę, a przez to dostęp do „inteligenckości”), mamy najcieplejszy wrzesień w historii pomiarów, więc to może być ostatni moment na projektowanie uroczych miniatur literackich z pogodą w tle, bo prawdopodobnie niedługo do rzeczywistości bardziej będą przystawać apokaliptyczne klimaty a’la Mad Max.

 

Photo by Shubham Sharan on Unsplash

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze