Kozowozem przez USA (1): podróż za jednego dolara (no może ciut więcej)

admineiro

W 2019 roku spędziłem pół roku w uroczym i zimnym Buffalo, w stanie Nowy Jork. Częścią tej przygody była podróż zaplanowana na sam koniec, gdy już stanie się to, co miało się stać, gdy skończę to, po co przyjechałem. Mianowicie, gdy zapełnię rozprawą doktorską te kilkaset stron, wyślę do promotora i będę miał poczucie, że nawet jeśli moja skromna osoba zapodzieje się gdzieś po drodze, to ten jasny płomień wiedzy, który wznieciłem z takim wysiłkiem, nie przepadnie wraz ze mną, gdy będę leżał pod jankeskim kamieniem. Co z tego wyniknęło, co mnie spotkało – ten minicykl opisuje przypadki i wypadki, które wydarzyły się potem, podczas samochodowej eskapady przez Stany Zjednoczone.

Mój plan miał swoją wersję minimum i maksimum. Minimum – wypad do Chicago, gdzie spędziłem już wcześniej kilka dni na uniwersyteckim seminarium i włóczyłem się po nocach z dawno i niedawno poznanymi przyjaciółmi, więc w sumie chętnie powłóczyłbym się jeszcze trochę. Maksimum – to dojechać najdalej jak się da na zachód, a potem, o ile to będzie możliwe, wrócić bezpiecznie do przytulnej krainy New York State. Zasoby czasowe: dwa tygodnie, które mogłem zagospodarować względnie według mego widzimisię. Zasoby finansowe: skandalicznie małe jak na takie przedsięwzięcie, więc odgórnym założeniem było maksymalnie budżetowe planowanie wydatków. Wydatków? Jakich wydatków, jako pracujący doktorant przebywający na bezpłatnym urlopie ledwo i przy długiemu oszczędzaniu mogłem pozwolić sobie na wynajem samochodu. Stąd również nazwa tego minicyklu wpisów, odzwierciedlająca zarazem ekonomiczne przymusy, jak i oczywistą przebiegłość niżej podpisanego.

Decyzja, którą wersję wybiorę, miała zapaść w ostatniej chwili, a powodzenie wyprawy okazało się stanowić zbieg mojej determinacji oraz wielu szczęśliwych przypadków, które tutaj opiszę. Po co? Po pierwsze: bo zawsze cisnęła mnie ambicja opisania tej niemożliwie budżetowej, odbywanej na niebylejakim przypale podróży, z której jestem niesamowicie dumny, ale dotychczas nie znalazłem na to czasu. Po drugie, wiele w tym czasie zobaczyłem, przeżyłem i szkoda byłoby mi, gdyby ostatecznie moja podróż zatarła mi się w pamięci, pozostając jedynie w rozrzuconych zapiskach, zdjęciach, paragonach i apkowych czekinach, więc przynajmniej w ten sposób chciałbym ją utrwalić. Może kogoś to zaciekawi, może nie okaże się to strumieniem impresji i obrazów, na których siedzenie będzie przypominać nudne slajdowisko po odbytej podróży, jakich wiele widziały polskie rodziny.

A nuż wreszcie postanowisz się, Droga Osobo Czytająca, wybrać się w podobną wyprawę, bądź nawet dłuższą, przekraczającą ograniczenia narzucone mi przez skromne stypendialne fundusze, które musiała uzupełniać mi warunkowana klasowo przemyślność i wyobraźnia. Może znajdziesz tutaj pomocne wskazówki, które poprowadzą Cię bezpiecznie do jaśniejącego na horyzoncie szyldu Dunkin’ Donuts. Last but not least, Piotr Marecki wydał niedawno Ameryczkę, która również powstała w związku ze stypendium Fulbrighta, więc i ja pomyślałem – czemu nie, ja też mogę się czymś podzielić, a przy okazji porozciągać pisarskie stawy.

Od czego zacząć? Cóż, załóżmy, że piechotą nie zaszedłbym daleko.

W drogę, ale czym?

Trzasnąwszy papierami, czyli ukończonym doktoratem, musiałem skądś wytrzasnąć samochód. Pożyczenie go od znajomych na dwa tygodnie na podróż nieznanego przeznaczenia nie wchodziło w grę, więc zacząłem przeglądać oferty lokalnych firm oferujących wynajem. Ostatecznie zwyciężyła oferta (nomen omen) Budget Car Rental przy 1477 Main Street. i zarezerwowałem przez internet najtańszy model: „Ford Fiesta lub podobny, samochód ekonomiczny”, jak głosił opis. Czy dałoby się z takim autem przejechać kontynent? Niewiele o tym myślałem, albo wolałem nie myśleć (jak nigdy towarzyszyła mi wtedy błoga sancta simplicitas), zwłaszcza, że na co dzień jeżdżę właśnie takim samochodem. Ale nie dane było mi spróbować (na szczęście?). Okazało się, że chyba mało kto na ziemi amerykańskiej poświęca uwagę samochodom mniejszym niż kombi, bo wypożyczalnia nic takiego nie miała. A w zamian, i to w cenie właśnie Forda Fiesty, dostałem lśniącego SUVa, czarną kurwa bestię, Jeepa Compass z napędem na cztery koła i automatyczną skrzynią biegów.

Prawda, że budzi większe nadzieje na podróż na kraniec kontynentu i z powrotem? To był ogromny fart już na początku i zdecydowanie dodał mi skrzydeł, wiary w powodzenie mojej wyprawy. Plusy: komfort przy wielosetkilometrowych odcinkach, dużo miejsca na zapasy, możliwość spania w bagażniku, z której często korzystałem. Aha, wypożyczając samochód, koniecznie weźcie „Loss Damage Waiver”, czyli zwolnienie z opłat za przypadkowe uszkodzenia, rysy itp. Nic takiego mi się nie zdarzyło, ale brak takiego ubezpieczenia w długiej podróży skutecznie spędza sen z powiek. Wypożyczenie samochodu z takim ubezpieczeniem (przypominam, że płaciłem za dziarskiego, ale małego Fordzika) na dwa tygodnie, kosztowało mnie w 2019 roku 649,93 dolarów. Nigdy nie wypożyczono by mi Jeepa w takiej cenie, a więc cel budżetowo-przypałowy został spełniony z nawiązką. Paliwo podczas całej podróży kosztowało mnie ok. 1000 zł – w czym zmieściłem około 385 galonów paliwa, czyli jakieś 1500 litrów. Ergo, suma kosztów transportu podróży życia: niecałe 2000 zł

Przy okazji: to było moje pierwsze spotkanie z automatyczną skrzynią biegów. Ideą automatu jest uproszczenie jazdy, więc nie trzeba się do tego jakoś specjalnie przygotowywać. Ale na wszelki wypadek poprosiłem wcześniej mojego współlokatora, Briana, o instruktaż i kontrolowaną przejażdżkę. Pomogło, wystarczyło.

Czy mogłem wybrać jakiś inny środek transportu? Samolot nie był ciekawą alternatywą, bo interesowało mnie właśnie to, co mógłbym zobaczyć po drodze, a nie tylko największe miasta. Pociągi? Niestety, Amerykanie cierpią na brak rozwiniętej sieci kolejowej nawet na trasach między największymi miastami, kosztem kolejnych autostrad – czego szczerze współczuję, bo oglądanie krajobrazu z okna pociągu przemierzającego kolejne stany byłoby w ostateczności również całkiem kuszące.

Wyjechałem swoim Jeepem z wypożyczalni 26 czerwca 2019 roku, zajechałem do domu po spakowane wcześniej rzeczy i zapasy (dużo wody i bakalii, jeszcze do tego wrócę) i z wyrytym w sercu imieniem pozostawionej w Krakowie Alicji wyruszyłem w nieznane.

Gdzie spać?

Zaraz zaraz, trzeba mieć jeszcze gdzie złożyć głowę po nocach. Okej, pomyślałem, nie będę spał w Radissonie ani innym Sheratonie, kalkulacja nocowania po motelach, jakkolwiek romantycznego i wziętego prosto z amerykańskiego snu, też nie przyniosła optymistycznych wieści. Ale oto przyszła mi z pomocą zasłyszana kiedyś legenda o couchsurfingu, moralnym cudzie internetowej solidarności, gdzie szlachetne duchy udostępniają swoje zasoby mieszkaniowe przybłędom takim jak ja. Postanowiłem więc sprawdzić, na ile to zadziała w przypadku osoby, która ledwo co zarejestrowała się w tym serwisie. W moim przypadku no, okazjonalnie działało – zapewne sprzyjał mi stereotypowo korzystny miks koloru skóry, backgroundu akademickiego, pokazujące turystyczny cel zdjęcia z poprzednich wuajaży oraz płeć (100% pozytywnych odpowiedzi to byli biali mężczyźni w podobnym wieku, z mniej lub bardziej rozbudowanymi uniwersyteckimi historiami i niebywale chętni do pogadania, co można zobaczyć ciekawego w Europie). W ten sposób udało mi się znaleźć kilka noclegów. Kilka innych to nocowanie u znajomych – w Chicago znajomych poznanych wcześniej, a do tego od przyjaciół z Buffalo (Megan, będę Ci dozgonnie wdzięczny) dostałem namiary na ich znajomych w Los Angeles, co przy okazji zapewniło mi całkiem uchwytny cel i punkt odniesienia.

Tych przemiłych, towarzyskich nocowań w ciągu dwóch tygodni miałem jakieś… sześć. Pozostałe spędziłem pod kocem w bagażniku na rozsianych przy drogach po całych USA tzw. Rest Areas, które odpowiadają naszym Punktom Obsługi Podróżnych. Czy polecam? Cóż, przeżyłem, zachowałem wszystkie członki i szyby, więc jasne, oczywiście, mogę polecić, ale takiemu nocowaniu towarzyszy zależnie od miejsca (przedmieścia Sacramento z punktem widokowym, czy randomowy ciemny parking in the middle of nowhere?) mniejszy lub większy stres, zwłaszcza gdy podróżuje się samemu.

Ta Rest Area w Hustley (Montana) była całkiem w porządku, polecam, 10/10, miała nawet taki uroczy Pet Stop na odlanie się dla zwierzaków. Zaraz obok był znak ostrzegający przez grzechotnikami. Sceneria kojarzy mi się z najsłynniejszą tapetą Windows XP. Niestety, to miejsce zostało zamknięte (dlaczego? kto maczał w tym palce?).

Najmilej wspominam taki samochodowy nocleg na ulicy w Las Vegas, nieopodal Strip, gdzie bardzo starałem się nie rzucać w oczy patrolującym funkcjonariuszom – wszak bogate zachodnie stany to również bardzo restrykcyjna polityka wobec wagabundów.

Podsumowując, budżet na noclegi: 0 USD.

To dokąd właściwie jedziemy?

Jak już wspomniałem, moim planem minimum była podróż do Chicago, ale bardzo chciałem później jechać dalej na zachód, gdzie tylko mnie auto poniesie. Dlatego przed wyruszeniem w drogę na wszystkie sposoby przejrzałem możliwe trasy na Google Maps i podzieliłem sobie wstępnie drogę na odcinki, tak by nie obudzić się po dwóch tygodniach z ręką w nocniku i z autem po terminie wypożyczenia gdzieś w Nowym Meksyku. Oczywiście później te odcinki modyfikowałem, ale taka trzeźwa kalkulacja daje pojęcie o tym, czy w ogóle możliwe jest przejechanie takiej trasy w określonym czasie, oraz umożliwia jako takie zaplanowanie noclegów (o których wyżej).

Nie zależało mi tak bardzo na rozbijaniu się po najbliższych stanach, które już jako tako znałem. Bez zaskoczenia na pierwszy etap wybrałem zatem trasę autostradą międzystanową nr 90. Ale! Ponieważ chodzi o podróż za jednego dolara, oczywiście z zaznaczoną opcją „Unikaj opłat” – co oprócz plusów ekonomicznych zapewniało mi w przyszłości automatyczne sugerowanie dróg pozaautostradowych, ciekawszych i ze spokojniejszym ruchem.

Moja trasa z Buffalo do Chicago to, drobnostka, około 550 mil, czyli jakieś 885 kilometrów. Ale pełen entuzjazmu, tudzież energii płynącej z pomyślnego rozpoczęcia, a także zachęcony wygodą czarnego Compassa, postanowiłem dźwignąć ten odcinek na jeden raz, z krótkim przystankiem w Indianie na posiłek w restauracji prowadzonej przez Amiszów.

Droga autostradowa jak droga, ale pokonując dziarsko kolejne autostradowe mile, trafiłem najbardziej spektakularną burzę, jaką widziałem w życiu. Nie chcę wprowadzać tu zbędnego dramatyzmu, po prostu na autostradzie biegnącej przez równiny Ohio i Indiany widoczność, szerokość horyzontu bywa wprost niesamowita – i stojąc w okazjonalnym korku, mogłem podziwiać monumentalne, ciężkie od deszczu oraz rozbłyskujące co chwilę chmury

Losowa latarnia przy ulicy Fayette w Fayette, Ohio

Wśród takich burzowych widoków, które wraz z postępami ciemności coraz mniej mnie zachwycały, a bardziej niepokoiły, dotarłem do celu po jakichś 11 godzinach i dzięki gościnności Andrieia mogłem nabrać sił przed dalszą podróżą na zachód. Ale to dopiero początek, a palce już zmęczyły się pisaniem na klawiaturze – więc o tym następnym razem.

Jestem ciekaw, co myślicie o takiej relacji – pisać, nie pisać? Czegoś jesteście szczególnie ciekawe, Drogie Osoby?

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Sfjontkofski
Sfjontkofski
18 dni temu

Pisać! Tylko w większych odcinkach 😀