O Nowej to Hucie jest proza („Halny” Igora Jarka i „Bestiariusz nowohucki” Elżbiety Łapczyńskiej)
W ostatnim czasie głośno zrobiło się o dwóch książkach sięgających po realia krakowskiej Nowej Huty. Pierwsza z nich to wydany przez Niszę „Halny” Igora Jarka, druga – „Bestiariusz nowohucki” Elżbiety Łapczyńskiej spod znaku Biura Literackiego. Właściwie niewiele więcej można wskazać ich punktów wspólnych, może jeszcze to, że obydwie nominowano do Nagrody Nike oraz uhonorowano Nagrodą Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Jednak różnice między nimi są o wiele istotniejsze niż wspólne miejsce akcji, tym bardziej, że czas opowieści jest zupełnie inny – Jarek koncentruje się na czasach najnowszych, Łapczyńska przenosi nas do samych początków nowego miasta (m.in. otwarcia wielkiego pieca, którego historia symbolicznie domknęła się dopiero całkiem niedawno). Pomyślałem jednak, że to dobra okazja, żeby zestawić te dwie książki również jako odmienne strategie literackie, a przy okazji opowieści sięgające po inne wizje świata/człowieka – i powiedzieć kilka słów na ich temat.
Halny
Na początek tradycyjnie już nieco kilka słów na temat mechanizmów promocyjnych życia literackiego. Moje oczekiwania wobec Halnego rozbudziła akcja wokół książki oraz kilka prestiżowych typowań. Książka została zaliczona do Odkryć roku empiku, a Joanna Bator w uzasadnieniu stwierdziła, że autor w Halnym „wstąpił na wyżyny” – co moim zdaniem niepotrzebnie pompuje promocyjny balonik, w tym przypadku cennym powietrzem z ust znanej pisarki. Jarkowi przyznano również Paszport Polityki (z czym związana jest przejmująca historia, o której autor wspomina w wywiadzie i która rzuca nieco światła na trudne warunki rodziców niepełnosprawnych dzieci w Polsce), a już jesienią przekonamy się, co wyniknie z nominacji Halnego do Nike. Z uwagą przeczytałem też recenzję Pauliny Małochleb, która ukazuje tekst Jarka jako literackie przepisanie na nowo schematu greckiej tragedii, słusznie dystansując się w tym przypadku od prób zaliczenia go do nurtu zaangażowania i społecznego „nowohuckiego realizmu” (do takiej klasyfikacji prowokują przeróżne promocyjne copy, jak i zakwestionowana przez Małochleb stylizacja autora).
Po przeczytaniu książki dochodzę jednak do wniosku, że nazywanie Jarka „jakimś nowym polskim Sofoklesem” to słowa nieco na wyrost. Do tragedii nie wystarczy tylko ukazywanie ludzi jako podatnych na zbłądzenie i wewnętrznie skonfliktowanych, co z pewnością prezentują bohaterowie i bohaterki trzech zawartych w książce opowiadań-monologów: Nowohucka kolęda, Królowa i Halny. Tak jak chciał Pan Arystoteles, charakteryzując tragedię w Poetyce, Jarek prezentuje w swoich opowiadaniach ludzi lepszymi, niż spotykamy ich w rzeczywistości. Natomiast sposób, w jaki się to dzieje, nie prowadzi bynajmniej do również związanego z tym rodzajem sztuki „oczyszczenia uczuć litości i trwogi”. Przed ich przeżyciem Jarek skutecznie nas zabezpiecza na różne sposoby. Czytając tekst (a zwłaszcza słuchając go – polecam takie doświadczenie i skorzystanie ze znakomicie przygotowanego audiobooka) miałem wrażenie, że w tej wyobrażonej przestrzeni odbywa się jakiś nieprzerwany stand-up, w którym monologująca postać stara się na każdym kroku utrzymać moją uwagę na formie, w jakiej mówi, i jej odpowiedniej „wydolności”/produktywności, a niekoniecznie na historii, którą opowiada.
Te dwa plany w różnych momentach książki się rozmijają. Tak wypada na przykład próba naśladownictwa niskiego stylistycznie języka bohaterów, która wypada za mało przekonująco na realizm, a zbyt przekonująco na literacką ironię, z której obficie korzysta np. Masłowska od początku swojej kariery. Halny co chwilę stara się karmić czytelniczkę bon motami, bezkompromisową wulgarnością i zaiste w tym usiłowaniu niejednokrotnie ociera się o chwyty rodem z polskich kabaretów (chociaż punktem odniesienia był, jeśli dobrze odczytuję ten estetyczny zamiar, np. pulpofikcyjny Quentin Tarantino). Zatem narracyjna konstrukcja może i ciąży ku tragedii, ale język nieuchronnie pcha nas w objęcia komedii (nawet, jeśli jest ona miejscami wzruszająca). Niestety, często wypada to supersztucznie, jak choćby w sytuacji, gdy protagonista-narrator konfrontuje się z zabójstwem swojego kolegi, widzi jego odciętą głowę (jak wyglądałoby to w wersji rzeczywiście tragicznej, choć nie pozbawionej ironii, można zobaczyć np. w brutalnej scenie z z Człowieka z blizną), ale nie ujmuje mu to bynajmniej swady. Beztroskie poddanie się narracyjnemu słowotokowi utrudniają również komiczne momenty, w których bohater ma trudności z przywołaniem właściwego słowa z pamięci:
Kiedyś nawet przywlekły się tutaj takie młode kurki z jakiejś organizacji, co walczy z tą… dyskredydacją, ale Dżafar im wyjaśnił, że jak się nie odjebią, to goście, o których prawa chcą walczyć, zaraz je grupowo wyobracają na wszystkie strony.
… chociaż w innych momentach sypie kulturowymi nawiązaniami i imponującymi erudycją kontekstami na prawo i lewo. Cóż, skoro stand-up, to należy osiągnąć odpowiedni efekt retoryczny, nawet za wysoką cenę. Halny w warstwie wygłosu, tzn. narracji przepuszczonej przez filtr retoryki, okazuje się więc raczej komedią – i to w szerokim, klasycznym sensie (w takim, jak komedią był np. tekst Dantego): prezentując świat, którego podszewką jest jakaś pozytywna siła, ludzie mają w sobie ziarno dobra (nawet mający na sumieniu niejedno brutalne morderstwo – Jarek również i takie budujące obrazy kładzie nam przed oczy), w niefortunnych okolicznościach pielęgnują je i rozwijają w miarę możliwości, ale kłody pod nogi rzuca im zły los. Ten moralny optymizm, pozornie wypychany przez kaskaderskie wyczyny w warstwie języka, ściele się gęsto jako podszycie świata opowieści. I gdybym nie oglądał już Baby Drivera (reż. Edgar Wright, 2017) oraz nie miał za sobą cyklu filmów Święta polskie (reż. i lata różne – gdzie również pojawiają się niekiedy wstrząsające, trudne obrazy, nad którymi unosi się duszek zasadniczej ludzkiej szlachetności), być może lepiej, to znaczy z większą energią i zainteresowaniem przyjąłbym ethos, który podsuwa mi Halny.
Bestiariusz nowohucki
I właśnie w tym ethosie kryje się różnica, na którą chciałbym zwrócić uwagę, przechodząc do Bestiariusza nowohuckiego. Akcja opowiadań Łapczyńskiej przenosi nas w zupełnie inny, ale charakterystyczny moment w historii Nowej Huty – lata 50., początki „miasta idealnego”, okres jak najbardziej graniczny, płynny i pełen sprzeczności. Również w przypadku też książki możemy swobodnie odłożyć realistyczny klucz na półkę (ale paradoksalnie pozwala to lepiej wyrazić książce ducha powojennej polskiej modernizacji, jak najbardziej zlokalizowanej w miejscu, czasie i problemach społecznych). W szukaniu klisz literacko-retorycznych lepiej sięgnąć do innych tradycji – kultury grozy (czy doktor Szpigiel nie przypomina Wam doktora Caligari?), Kafki, mrocznego modernizmu czy fantastyki spod znaku Stefana Grabińskiego.
W grze z tymi konwencjami Łapczyńska starała się uchwycić bardzo przekonująco zarysowane doświadczenie ścierania się „starego” człowieka i jego nowej wersji projektowanej przez przyspieszającą nowoczesność. Jednak bohaterowie to raczej odrzuty (abiekty?) tej produkcji – byty pozbawione ustalonej tożsamości, rozszczepione, nawiedzane przez swoje traumy, stworzenia nie-ludzkie i nie-w-pełni-ludzkie. To wszystko zatopione (dosłownie) w oparach industrialnych przemian:
Wszystko się skończyło, gdy po raz pierwszy spuścili surówkę z Wielkiego Pieca. Spłynęła pomarańczowym zawijasem do kadzi, z kadzi przelali ją do żeliwiaka, dodali złomu i wyszła stal. Stal wrzucili w walcarkę. Tam się skończyłem i tam zacząłem. Ale to później. A wtedy był dzień Wielkiego Spustu. Zostało mi po nim życie zapisane na papierkach.
Bohaterowie zasiedlający karty książki to tytułowe „bestie”. Przenikanie się w nich tego, co ludzkie, techniczne i zwierzęce Łapczyńska osiąga na przeróżne sposoby, na czele z osadzeniem ich w pracującej nieprzerwanie, świeżo uruchomionej maszynie przemysłu Nowej Huty (przypomnijmy, że właśnie wtedy w najlepsze realizowany był plan sześcioletni). Przypomina to nieco zabieg z Ziemi obiecanej Reymonta, gdzie nowe, industrialne życie miasta, jednoczące ludzi i urządzenia, również jest opisywane jako skomplikowany mechanizm. W Bestiariuszu losy bohaterów i bohaterek, ich przeżycia i background opisują najczęściej zagadkowe historie, z których często przywoływane opowiadanie O tym, jak arszeniczki pożegnały śmierć wydaje mi się i tak stosunkowo najbardziej jednoznaczne, najczytelniej „manifestowe”, a w ten sposób najmniej reprezentatywne dla różnorodnego świata Bestiariusza. Chyba od czasu Mapy Barbary Sadurskiej żadna książka nie zaimponowała mi tak bardzo płynnym zespoleniem tworzywa i wygłosu, zestrojenia zagrań fabularnych, retorycznych i językowych, płynnym przechodzeniem od ironicznego grania literackością, by tym mocniej powiedzieć coś na serio, postawić jako intrygujący problem albo poruszyć zagadkowością, niesamowitością i nieswojością. I między innymi osłabić zaufanie do człowieka jako idei – człowieka z jasno ustalonymi granicami, z indywidualną tożsamością, z czytelną linią podziału na rozum i szaleństwo, szczęście i nieszczęście, los i przekleństwo.
No dobrze, i co z tego?
Podsumowując nieco przewrotnie: obie książki mi się podobały (tzn. dostarczyły porządnej literackiej rozrywki) – ale nie to jest w ich przypadku dla mnie kluczowe i nie to stanowi o moich krytycznych preferencjach w tym przypadku. Moc przekonywania obydwu tekstów jest dla mnie zupełnie nierówna. Halny postrzegam jako sprawny literacki performens, świadczący przede wszystkim o skutecznym operowaniu słowem, niektórymi rejestrami retorycznymi oraz uwagą czytelnika (i biorąc pod uwagę rezultat, obiecujący dla autora), ale Bestiariusz nowohucki korzysta z nieporównywanie bogatszej gamy rejestrów, tradycji i problemów. Jest też o wiele bardziej „akuratny” i angażujący do myślenia, jeśli chodzi o kulturową historię Nowej Huty oraz losy idei człowieka w nowoczesności.
Na zdjęciu nowohucka Aleja Róż, foto ze strony: https://www.piqsels.com/da/public-domain-photo-fqfyn
To zdumiewające, jak bardzo polscy krytycy lubią okiełznywać książki tym, co znają ze szkoły (patrz: opinie na temat „Halnego”).
Kolejni piszący umierają za mieszczaństwo.