„Polska zaś zmienia się przez stulecia w znacznie mniejszym stopniu, niż się Polakom wydaje” (A. Leszczyński, „Ludowa historia Polski”)

petshopboi

Skończyłem właśnie czytać sążniste i szeroko już znane tomiszcze Adama Leszczyńskiego Ludowa historia Polski. Wrzawa medialna wokół tego głośnego tytułu (nominowanego do Nike, mimo że to właściwie książka naukowa) już nieco opadła i korzystam z tego, że do października i ponownego wybuchu emocji właściwych nagrodom literackim zostało jeszcze trochę czasu. Zresztą (i to już szersza refleksja), gonienie za nowościami to ślepa uliczka – bez tej presji znacznie lepiej się czyta i komentuje. O nieszczęsnym przyspieszaniu naszej rzeczywistości literackiej, co ma oczywiście związek z potrzebami rynku, świadczy między innymi to, że dyskusje na temat książek „ściągają się” w coraz krótsze i coraz mniej przekonujące wybuchy zainteresowania – a o książce, która ukazała się pod koniec zeszłego roku, mówi się już stosunkowo niewiele (presja krytyczna na komentowanie książek bieżących to swoją drogą jedna z większych bolączek współczesnego życia literackiego, ale to temat na szerszą dyskusję). W ten sposób obieg recenzencki dąży do osiągnięcia attention span złotej rybki. Ale przepraszam za dygresję, wracam już do rzeczy samej, czyli tekstu Leszczyńskiego.

Jego książka jest do cna historyczna w profesjonalnym sensie i mierzy się ze standardami naukowo-akademickimi – i tę miarę trzeba przyłożyć do lekturowych oczekiwań. Mnie osobiście to bardzo odpowiada. Chociaż doceniam bardziej narracyjno-beletrystyczne podejście, to od książki, która ma wyraziście i przekonująco krytykować pewną wielką, klasową narrację na temat historii Polski, oczekiwałbym właśnie takiej naukowej kompetencji. Wciągnęła mnie na tyle, że przebrnąłem przez całość, ale wyobrażam sobie, że z powodzeniem mógłbym korzystać z niej (i pewnie będę korzystał) na zasadzie podręcznika: by czasem wrócić do zagadnienia/analizy/obserwacji/danych dotyczących pewnego konkretnego zjawiska historycznego. Nie oczekuję też od siebie, że cała „baza” informacyjna albo przynajmniej jej część zostaną mi w głowie na długo – znając siebie mogę oczekiwać, że będzie i tak wspaniale, jeśli w pamięci długotrwałej ulokują mi się wyraziście przynajmniej jedna-dwie kluczowe tezy i problemy.

Jedną z takich obserwacji i zagadnień, na które chciałbym zwrócić uwagę, jest sygnalizowany przez autora problem ciągłości historycznej. Jak podsumowuje za Fernandem Braudelem: „Nigdy nie było całkowitego zerwania, absolutnej nieciągłości (…) pomiędzy przeszłością, nawet bardzo odległą przeszłością, a teraźniejszością. Minione doświadczenia rozciągają się w teraźniejszość, dodając do niej” (rozdz. Zakończenie, przemoc i emancypacja). Ten wniosek dobrze współgra z metodologią, za którą bardzo szanuję autora – stara się pokazać, że zasadniczo przez całą historię Polski najniższa klasa ludności była mniej lub bardziej wyzyskiwana przez klasy posiadające, która z zastanawiającą lekkością i ukrywaną na różne sposoby brutalnością zgarniała wartość dodaną tych, którzy ciężko pracowali. Rodzaje i formy tego wyzysku się zmieniały (chociaż nie tak znowu bardzo, chodziło zawsze w jakimś stopniu o własność środków produkcji i ziemi), ale samo zjawisko było i jest głęboko wmontowane w system zależności społecznych w Polsce. Żywotnym zjawiskiem (i to już dobra wiadomość) była także emancypacja, mozolna i postępująca nieznośnie wolno, jeśli przyjmie się nieco szerszą, historyczną perspektywę. Zacytuję tutaj dłuższy, syntetyczny fragment, pochodzący z rozdziału dotykającego losów „Solidarności”, a pośrednio losów działaczy socjalistycznych uczestniczących w kształtowaniu Polski międzywojnia (by nie szukać długo – jak Józef Piłsudski):

Dynamikę życia politycznego w Polsce w czasach nowoczesnych – czy to niepodległej, czy jedynie częściowo niezależnej, czy pod zaborami – cechowała cykliczność, której losy „S” stanowią tylko przykład (jeden z wielu). Cykl rozpoczął się wówczas, kiedy wchodząca na scenę polityczną elita zaczynała zabiegać o poparcie warstw ludowych – składając im emancypacyjne obietnice. Mogła walkę o władzę przegrać (jak w 1794, 1830, 1846, 1848, 1863 czy 1905 r.) albo wygrać (jak w 1918 czy 1989 r.). Przeciwnik był zawsze wewnętrzny, w postaci osadzonych w aktualnym porządku elit (szlacheckich w 1794 r. czy komunistycznych w 1989 r.), ale także często zewnętrzny, w postaci np. administracji państw zaborczych. Obietnica składana warstwom ludowym była zawsze w swoim rdzeniu obietnicą emancypacji: wolności osobistej, zniesienia pańszczyzny, uwłaszczenia, reformy rolnej czy wreszcie samorządu robotniczego, lepszych zarobków czy szybszego przydziału mieszkań. Po ewentualnej wygranej zwycięska elita porzucała większość dawnych obietnic i zajmowała się konsumowaniem korzyści wynikających z udziału we władzy. Los dawnych socjalistów, którzy znaleźli się na szczytach II RP, jest pod tym względem znamienny (tamże).

Przekonanie o ciągłości pozwala uniknąć autorowi mitologii „zerwania” i historycznego ekscesu. Wyrazem takiej mitologii jest na przykład przekonanie o rzeczywistości transformacyjnej jako rozpoczęciu zupełnie nowego rozdziału w historii społecznej i gospodarczej, postmodernizmu jako „końca historii”, czy, w ramach historii literatury, nadmierne zaufanie w innowacyjną potęgę literackiej „nowości” bądź „geniuszu”. I dlatego, choć całość wypada „lewicowo” (cóż, jeśli na serio zagłębimy się w historię ucisku pod dowolną szerokością geograficzną, to wyciąganie emancypacyjnych i solidarnościowych wniosków może świadczyć tylko o czytaniu ze zrozumieniem), to nie znajdziemy tutaj kontrastowych i publicystycznych przeciwstawień, jak „zła” II RP kontra „dobry” PRL – oraz w drugą stronę. Dostajemy za to uważną deliberację nad elementami sankcjonującymi wyzysk oraz zmianami sytuacji klasy ludowej na lepsze, dwiema częściami dialektycznego koła, które przetacza się przez całe dzieje Polski.


Photo by Rasa Kasparaviciene on Unsplash

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze